Kiedy w końcu dojeżdżamy do szpitala i w głowie przeklinam Roberta wszystkimi znanymi mi przekleństwami to mijam się w drzwiach z położną, która też właśnie dojechała. Śmieję się jeszcze, że mogła mi w czasie wizyty w południe od razu powiedzieć, że nie urodzę dzisiaj ale za to jutro- chwilę po północy. Patrzy na zegarek i pyta mnie z uśmiechem czy w czasie wcześniejszego porodu także byłam taka zrelaksowana i wesoła. No cóż, jeśli tak wygląda relaks to ja dziękuję bardzo - postoję.
Witajcie Kochani! Oczywiście wyszło dokładnie tak jak się spodziewałam... Matka nie załapała się potrójnie ani na polski, ani na niemiecki Dzień Matki. Za to Tata już załapał się już w pełnej obsadzie na polski Dzień Taty... Ale o tym, że szczęściarz to jego drugie imię wiem już od dawna. Jak źle by nie było to zawsze jakoś uda mu się z wszystkiego wybrnąć i wylądować na "czterech łapach”.
W świecie musi być zachowana równowaga i po wspaniałych wydarzeniach w
maju, dostaliśmy bardzo przykrą wiadomość w czerwcu. Niestety jest to
jedna z tego rodzaju wiadomości, które nie pozwalają się cieszyć w pełni
nowym członkiem rodziny, bo zwyczajnie nie wypada. Dlatego też
postanowiliśmy nie urządzać teraz hucznych urodzin naszego średniaczka i
powitalnej imprezy naszej najmłodszej.
Poniedziałek, 29 maja, rano. Bliżej nieokreślona godzina, jednak już jasno, telefon
zaczyna wibrować i zanim do mojej głowy dochodzi, że to nie budzik
Roberta to mija kilka długich sekund. Od kilkunastu dni, co wieczór, męczą mnie bardzo bolesne skurcze przepowiadające, więc z automatu mam o 3
godziny mniej spania. Dołóżmy do tego zgagę i parcie na pęcherz...
zostaje kilka godzin snu. Odbieram jednak telefon i okazuje się że to
moja siostra, która potrzebuje pilnej porady od mamy. Zrywam się więc z
łóżka, idę zanieść jej telefon i wracam do ciepłej kołderki.
Witajcie Kochani! Oczywiście chyba nikogo nie powinno zdziwić, że z całego tego pięknego miesiąca najważniejszy okazał się jego przedostatni dzień. Trzydziestego maja, o 2:22 przyszła na świat nasza najmłodsza gwiazdeczka, która jeszcze bardziej wypełniła nasze serducha miłością.
Wiecie co oznacza ta liczba? To liczba dni, a dokładnie dni w których miałam pod swoim sercem jeszcze jedno serce. Tak, dokładnie przez 801 dni byłam w ciąży. Nie każda z tych ciąży była idealna, książkowa za to każda
jedna dostarczała czegoś nowego. Każda była wyjątkowa, uczyła pokory i tego, że człowiek to istota niesamowita. W (prawie) każdej też jak mantrę powtarzałam, że to ostatni raz; przez złe samopoczucie, przez stres związany z niewiedzą czy przez "słodkie" kopniaki, które pod koniec ciąży nie maja ze słodyczą nic wspólnego. A potem sama się z tego śmiałam, kiedy rozmawialiśmy na temat kolejnej pary bosych stopek w naszym domu.