Poniedziałek, 29 maja, rano. Bliżej nieokreślona godzina, jednak już jasno, telefon
zaczyna wibrować i zanim do mojej głowy dochodzi, że to nie budzik
Roberta to mija kilka długich sekund. Od kilkunastu dni, co wieczór, męczą mnie bardzo bolesne skurcze przepowiadające, więc z automatu mam o 3
godziny mniej spania. Dołóżmy do tego zgagę i parcie na pęcherz...
zostaje kilka godzin snu. Odbieram jednak telefon i okazuje się że to
moja siostra, która potrzebuje pilnej porady od mamy. Zrywam się więc z
łóżka, idę zanieść jej telefon i wracam do ciepłej kołderki.
Dziewczynki
jak zwykle wpadają mi do łóżka kilka sekund później, oznajmiając że już nie śpią, a ja
ostatkami sił próbuje zrobić namiot ochronny nad brzuchem, żeby go nie
zgniotły. Dobrze, że za chwilę zjawia się moja mama i ogarnia je jednym
ruchem. Po paru minutach, kiedy dziewczynki jedzą już śniadanie powoli
przypominam sobie jakie mamy plany na ten dzień. Muszę pojawić się na
wizycie kontrolnej u położnej i planowaliśmy długi spacerek z
dziewczynkami ale że zapowiada się wyjątkowo upalny dzień to ciężko
widzę mój tyłek z dodatkowymi 9kg wędrujący pod górę, w stronę szpitala. Także
szybko edytuję plany do nowych warunków i wracamy do normalnego porządku
dnia. Około południa udaje nam się nawet położyć te małe torpedy na drzemkę i
ogarnąć trochę mieszkanie ale w końcu wybieramy się na wizytę. Kiedy
docieramy do szpitala to z nerwów już mnie wszystko boli. Do terminu
ustalonego z ginekolog mam jeszcze tydzień czasu, więc nie ma żadnego powodu do zmartwienia ale wytłumacz kobiecie w ciąży żeby się nie martwiła! Kiedy
wchodzę do gabinetu okazuje się że jest rozwarcie na 1cm. Nic takiego, a wręcz idealny początek do porodu za kilka dni.
Położna jeszcze wspomina, że miała niedawno pacjentkę, którą wysłała z siedmiocentymetrowym rozwarciem do domu, bo "rodząc" z nią czwórkę dzieci wie, że długo jej
zajmuje "otworzenie się". Śmiejemy się że dzisiaj jeszcze z pewnością
nie urodzę. Chwilę rozmawiamy i żegnamy się serdecznie. Wracamy do domu i
normalnego planu dnia. Wieczorem jak zwykle łapią mnie skurcze ale pani
Alicja wspomniała, że sama miała tak z drugą córką, że miesiąc przed
porodem męczyły ją bóle co noc, które ustawały o określonej porze także wierzę, że
do porodu jeszcze zostało trochę czasu. Siadam wygodnie na
kanapie, nogi do góry i pozwalam się rozpieszczać mamie, która kąpie dziewczynki i
kładzie je spać. Jedynie co mnie intryguje to to, że te bóle są nieco
dłuższe niż te z dni poprzednich. Ciężko mi jednak wyczuć czy boli mnie
cały brzuch czy to tylko "ciągnie" blizna po cc. I nadchodzi
godzina 23:30 czyli pora o której ten dyskomfort powinien zacząć delikatnie
ustawać ale tutaj nic... a wręcz już czuję, że zaczyna się skracać
odległość czasowa między konkretnymi skurczami. Dzwonię do
położnej. Po szybkiej wymianie zdań decyduje ona żebym do niej przyjechała
na jeszcze jedną kontrolę, proszę ją więc o godzinę czasu i jeśli ból
nie przejdzie to przyjadę. Ta godzina mija mi większości w toalecie i już jestem pewna, że w najbliższych godzinach przybędzie nam o jednego członka rodziny więcej... Idę pocałować moje śpiące dziewczynki i zastanawiam się czy jak się obudzą to będą chociaż troszkę za mną tęsknić. Poziom adrenaliny pozwala mi jeszcze trochę żartować, aż do
momentu kiedy Robert mówi, że idzie się położyć, bo jeśli okaże się to
fałszywym alarmem to musi iść rano do pracy. Całkiem logiczny argument, jednak
w tamtym momencie miałam ochotę mu przywalić i jedyne o czym myślałam w
czasie drogi do szpitala to którego adwokata wynająć do sprawy
rozwodowej! No bo serio facet?! Robisz mi to drugi raz?! W czasie porodu
z Zuzą nie chciałeś wziąć mi torby do szpitala, bo uważałeś, że zaraz
wrócimy, a teraz wysyłasz mnie z mamą na "kontrolę" bo do terminu został
tydzień... No chyba nie, w takim razie koniec z nami!
Ciąg dalszy - klik.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy